"Kroniki Khorinis" - Gra PBF

"Pamiętaj, masz jedno życie!"


#1 2010-04-17 20:49:29

Lothar

Cień

Zarejestrowany: 2010-04-17
Posty: 43
Punktów :   

Loth i jego psychopatyczne alterego presents

Takie moje cholerstwo robione z braku lepszego zajęcia Nie spodziewajcie się za wiele po tym. Pisze po lubie ^^ I cokolwiek tutaj się pojawi zastrzeżone

Częśc 1
Słońce powoli unosiło się ku niebu lecz tym razem w innym kolorze. Bardziej czerwone żeby nie powiedzieć krwiste. Wszystko to przez wydarzenie w pewnym wąwozie który był wypełniony trupami. Z jednego z ciał ostrze wyjął człek. Średniego wzrostu, nie aż tak bardzo umięśniony. Swymi błękitnymi oczyma obejrzał broń po czym wzruszył ramionami i schował ją do pochwy która była na piersi w okolicach serca. Od dziś była jego bo swoją gdzieś zgubił. Podniósł swoją głowę i wiatr rozwiał mu jego blond włosy. Rozejrzał się po pobojowisku. Był jedynym który przeżył te masakrę. Uniósł głowę wyżej by spojrzeć na chmury swobodnie płynące na niebie.
-Piekło sobie jeszcze poczeka…
Powiedział sam do siebie po czym opuścił głowę i jeszcze raz obejrzał pole bitwy. Westchnął tylko po czym zaczął się obmacywać po kieszeniach szukając jakiegoś skręta. Dłoń zatrzymał na kieszeni spodni i wyjął trochę pogniecionego, ale cały czas nadającego się do palenia skręta.
-Ogień by się przydał…
Mówiąc to wykrzywił się i rozejrzał jeszcze raz w poszukiwaniu czegokolwiek czym by mógł zapalić sobie skręta lecz bezskutecznie. Zrezygnowany tylko schował go z powrotem do kieszeni z której go wyjął i odwrócił się w kierunku wąwozu. Tam też były trupy…nie dało się ich zliczyć. Ruszył przez wąwóz a w głowie chodziła mu tylko jedna myśl. „Czym ja tutaj zapale skręta do cholery?”. Rozglądał się ciągle z nadzieją myśląc, że jednak znajdzie się coś lecz bezskutecznie. Nogą nadepnął na jakiś kij . Zatrzymał się by spojrzeć na niego. Był to sztandar. Wcześniej dumnie powiewająca biała chorągiew w której tle znajdował się przewracający się kielich z wylewającym się winem. Teraz ten sztandar był zmieszany z piachem. Westchnięcie dobyło się z ust człeka i schylił się po chorągiew opierając ją sobie o ramie i ruszył dalej. Znowu zaczęła dumnie powiewać na wietrze. To mu dodawało jakieś otuchy…lecz nadal nie miał czym zapalić i to go martwiło. Był nałogowcem…i dlatego chciał zdobyć ogień. Wąwóz nie był specjalnie długi więc przeszedł go w krótkim czasie i od razu znalazł się w lesie. Ruszył ścieżką rozglądając się dookoła. Było tutaj pełno drewna…lecz przesiąkniętego wodą po niedawnej ulewie. Idąc dalej patrzył się już tylko przed siebie. Nagle do głowy wpadła mu myśl o mieście. Najbliższe miejsce do którego mógłby pójść jest daleko a on koniecznie potrzebował ognia. Znalazł się na rozwidleniu dróg. Podszedł do znaku na którym było wyryte „W lewo port wymian. W prawo Umbrogth”. Rozejrzał się więc po obu stronach szukając jakieś karawany która by go zabrała do miasta czy też wędrownego kupca który by mu użyczył ognia. Na jego szczęście w oddali z portu nadciągała mała karawana z trzema wozami wypakowanymi jakimiś workami. Nie zamierzając czekać człek sam ruszył w ich kierunku ciągle opierając o ramie sztandar. Widział, że kupcy wpatrzeni w niego również zmierzają w jego kierunku. Nie w kierunku miasta. W jego. Kupiec który prowadził wóz na przedzie zatrzymał się przy nim i obejrzał go dokładnie.
-Witam –zaczął człek- Czy znajdzie się miejsce dla strażnika?
-Oczywiście –odpowiedział uprzejmie kupiec- Strażnicy są zawsze u nas mile widziani.
-A macie jeszcze ognia?
Kupiec tylko przytaknął i podał mu pewne gnomie urządzenie zwane zapalniczką. Zadowolony człek wbił sztandar w ziemię i wyciągnął skręta by go zapalić i włożyć sobie do ust. Przy wdechu poczuł kojący, narkotyzujący zapach nabitego ziela. Zadowolony oddał kupcowi zapalniczkę i ze sztandarem wgramolił się na wóz po czym karawana ruszyła. Strażnik wygodnie się uwalił na worach, sztandar położył obok i leżał wygodnie zaciągając się zielem z błogim uśmiechem na twarzy oglądał niebo oraz korony drzew zamykając się w swoim świecie gdzie był tylko on…i jego ziele. Podróż przebiegała bez żadnych kłopotów lecz zaczęło się ściemniać. Umbrogth było dwa dni drogi od portu do którego dało się dojechać w godzinę od rozwidlenia na którym znalazł się człek. Byli już blisko skraju lasu zwanego Wielkim. Nazwa wywodzi się nie tylko z rozmiarów ale też z różnorodnej flory jak i też fauny oraz…bandytów. Ci ostatni mają w tym lesie wiele kryjówek i po mimo niszczenia jednej szajki zbójów…zawsze zostawały inne których siedzib nie dało się znaleźć w żaden sposób. Zatrzymali się więc na uboczu przy małej, opuszczonej chatce rybaka nad jeziorkiem. W środku były tylko stare meble oraz pełno kurzu i pajęczyn. Widać od bardzo dawna nikt tutaj nie mieszkał. Strażnik na prośbę kupców został na zewnątrz pilnując wozów. W tym czasie zastanawiał się czemu wszyscy kupcy chodzą bez obstawy. „Albo są tacy biedni albo tacy skąpi” pomyślał sobie i siedział ukryty między workami nasłuchując jakiś szelestów gdyż w ciemnościach jakie tu panowały nie mógł nic zobaczyć. Zakrył się swoim białym płaszczem jako, że skórzana zbroja nie mogła mu zrobić za kołdrę i przymknął oczy. Był już bliski odejścia do krainy snów gdy nagle usłyszał jakiś szelest i otworzył oczy szeroko. Rozejrzał się szybko dookoła i zobaczył wychodzącą z krzaków piątkę bandytów którzy na jego szczęście go nie zauważyli lecz kierowali się w jego stronę. Chwycił rękojeść swego miecza i czekał na przeciwników aż się zbliżą.
-Zabijcie kupców a ja zacznę już ładować towar –powiedział jeden z bandytów.
-Po moim trupie…
Powiedział strażnik wyskakując z wozu. W dłoni dzierżył już swój miecz i obejrzał dokładnie bandytów. Brudni, ubrani w łachmany jednak wyposażeni w topory i miecze. Nie przejął się tym zbytnio i przekrzywił głowę.
-A Ty kim jesteś? –warknął bandyta
-To nieważne…który pierwszy?
Bandyci zmieszani zaczęli patrzeć na siebie jak by nie wiedzieli o co chodzi. No fakt…mądrzy to oni nie byli.
-W takim razie ja zacznę…
Powiedział strażnik i ruszył na nich robiąc piruet przed jednym z bandytów. Ten nie zdążył zareagować gdyż głowa jego spadła na ziemie a potem reszta ciała.
-Na gnoja! –wrzasnął jeden z nich i wszyscy rzucili się na niego.
Strażnik nie tracąc czasu zrobił kozioł do przodu lądując za bandytów a cała czwórka poleciała do przodu przewracając się przez to, że się pozderzali. Człek wykorzystał te okazję i pochwycił za miecz zabitego dzierżąc teraz dwie bronie. Zbóje coś mrucząc podnieśli się i spojrzeli na strażnika który tym razem znowu przeszedł do ataku. Wyprowadził cięcie z góry lecz ku jego zdziwieniu bandyta zablokował ten cios a drugi zamachnął się by odciąć mu głowę. Schylił się puszczając miecz i zbój odciął głowę…ale swojemu towarzyszowi. Chwilę po tym poczuł jak zimne ostrze przeszywa jego brzuch na wylot. Jeden z dwójki pozostałych ruszył na niego lecz strażnik podciął mu nogi i ten wylądował na ziemi. Ostatni ze zbójów rozejrzał się tylko. Rzucił broń i zaczął uciekać. Człek nie przejmując się nim podszedł do leżącego zbója.
-Nie zadzieraj ze Strażnikami Miecza…
Mruknął i wbił mu miecz w serce kończąc jego żywot. Poczuł zapach krwi i oblizał swoje kły…większe niż u normalnego człowieka. Widać było to na pierwszy rzut oka a tęczówki jego zaczęły zanikać. Walnął się w głowę rękojeścią miecza i wszystko wróciło do normy. Dyszał ciężko wpatrując się w ziemię. Wstrzymał oddech podpierając się mieczem. Czuł swoje serce które biło jak szalone. Zamknął oczy i starał się wyciszyć umysł. Nagle usłyszał głos za swoimi plecami.
-Nic Ci nie jest Strażniku?
Człek wyprostował się wydychując powietrze nosem i odetchnął buzią. Przynajmniej nie czuł zapachu krwi.
-Nie…nic…
-Na pewno? –spytał podejrzliwie kupiec podchodząc do Strażnika
-Tak! –warknął odwracając się do kupca który przestraszony odskoczył- Emm…to znaczy tak. Macie może skręta? Źle się czuje…
Ten sam kupiec który przed chwilą próbował podejść rzucił mu skręta razem z zapalniczką. Strażnik tylko przytaknął głową na znak podziękowań i po chwili znów poczuł kojący zapach nabitego ziela. Odrzucił zapalniczkę i schował swój miecz do pochwy po czym wlazł z powrotem na wóz oddając się całkowicie odurzającemu zapachowi ziela.
Z rana karawana znowu ruszyła lecz tym razem z łupem zdobytym na bandytach który zachował sobie Strażnik śpiąc tym razem całą drogę. Przez całą noc trudno mu było zasnąć przez niemiły zapach unoszący się w powietrzu po trupach. Chwilę po wyruszeniu z rana wyjechali z lasu na pola. Bujnie rosnąca trawa powiewała na wietrze a samotne drzewa dawały niektórym chwastom cień. Droga przebiegła bez większych problemów i znaleźli się na przedmieściach Umbrogth. Była to większa część miasta gdyż za murami mieszkali tylko bogatsi mieszkańcy, służby miejskie, rzemieślnicy i inni wyżej postawieni. Po za murami mieszkali chłopi i biedniejsi których nie stać było na płacenie rachunków w mieście więc przenieśli się przed miasto. Było tutaj całkiem spokojnie. Farmerzy zajmowali się swoją pracą tak samo jak inni. Niedaleko bramy karawana się zatrzymała i kupiec szturchnął Strażnika.
-Hmmm…-mruknął tylko człek- Przynieś no jeszcze trochę zielska…palić mi się chce.
Kupiec nie mając wyboru zdzielił śpiącego w twarz. Ten zerwał się jak poparzony rozglądając nerwowo dookoła.
-Co? Atakują?
-Nie…jesteśmy przed bramą miasta.
-Aaa….
Otworzył tylko buzie lecz szybko ją zamknął zeskoczył z wozu biorąc swój sztandar oraz worek z łupem bandytów. Kupiec jeszcze wręczył mu paczkę.
-Masz tutaj taki prezent. A teraz żegnaj…
Uśmiechnął się do niego i pognał konie by ruszyły do przodu. Strażnik rozpakował paczkę i uśmiechnął się widząc jej zawartość. Dużo skrętów razem z zapalniczką. Spojrzał na kupca przekraczającego bramę miasta po czym wziął jednego skręta do buzi i zapalił go. Reszte schował do wora i w jednej dłoni dzierżąc sztandar oparty o ramię a w drugiej worek przewieszony również przez ramię ruszył w kierunku bramy miasta. Strażnicy stojący po obu stronach wejścia tylko spojrzeli kątem oka na niego pozwalając mu przejść. Jednak drogę zagrodził mu opasły strażnik.
-Stój! –zaczął grubas.
-Spierdalaj –przerwał mu człek.
Na to słowo opasły człowiek zaczerwienił się cały i zacisnął ręce sięgając powoli po miecz.
-Nie radzę…
-Kapitanie! –zaczął jeden ze strażników przy bramie- To Strażnik Miecza! Przepuść go!
-Niech stracę…-mruknął podciągając spodnie które osuwały się w dół z jego brzucha- Właź…ale ostrzegam! Jeśli cokolwiek o Tobie usłyszę wylądujesz w pierdlu!
-Taa…bo się przestraszę…
Mruknął obojętnie i opary z zielska poleciały w kierunku grubasa który się nimi zakrztusił a Strażnik poszedł dalej. Znalazł się w samym centrum wewnętrznej części miasta. Na placu znajdowała się duża fontanna a dookoła sklepy. Wzrok zatrzymał na szyldzie z napisem „Broń u Matha” i tam też skierował swoje kroki. W środku wszystko było uporządkowane. Broń posegregowana na topory, miecze, broń jednoręczną, dwuręczną…wszystko wisiało na ścianie oraz leżało na stołach. Naprzeciwko drzwi stał już stary sklepikarz.
-Witam u Matha! Czego mości pan sobie życzy?
-Chciałbym sprzedać pewną broń –powiedział podchodząc do niego i na ladę postawił worek.
Po krótkim targowaniu Strażnik wyszedł mając jedynie paczkę i sztandar który już mu powoli ciążył. Była to przepustka wszędzie…ale jednak dosyć uciążliwa przepustka. Podszedł do pierwszego lepszego przechodnia.
-Przepraszam –zaczął- Gdzie tutaj jest karczma?
-Tam –powiedział przechodzień wskazując ulicę- Po prawej stronie
-Dziękuje…
Uśmiechnął się do niego i ruszył w kierunku karczmy. Jak mu mieszczanin mówił z prawej strony była karczma „Pod Smoczym Łbem”. Przekroczył próg jakoś wciągając sztandar do środka i wszyscy którzy byli w przybytku spojrzeli na niego.
-Co się tak gapicie…-mruknął Strażnik
Wszyscy od razu wrócili do tego co robili wcześniej. Człek podszedł do lady a karczmarz podrapał się po głowie.
-Eee…może to przechować?
-Nie, nie…wystarczy mi pokój na jeden dzień. Na razie na jeden dzień. Ile będzie to kosztowało?
-Jedna sztuka złota.
-Masz –podał mu sztukę złota.
Karczmarz dał mu klucz do pokoju. Strażnik przytaknął głową na znak podziękowań i wszedł po schodach szukając swojego numeru. Gdy go znalazł otworzył drzwi i wszedł do środka. Pokój nie był specjalnie duży. Szafa, stolik z dwoma krzesłami oraz łóżko i okno na ulicę. Zamknął drzwi na klucz, oparł sztandar o ścianę. Zdjął płaszcz razem z pochwą w której miał miecz i uwalił się na łóżku…

Część 2
-Choć do mnie…-odezwał się żeński głos echem w ciemnościach
Strażnik stał ciemnym lesie nerwowo rozglądając się dookoła. Bez broni…jedynie gołe pięści. Głos dochodził do niego ze wszystkich stron. Nie wiedział w którą stronę miał iść by się oddalić. Ruszył więc przed siebie powoli. Stąpając ostrożnie i cały czas się rozglądając.
-Taak…-odezwał się echem ten sam głos- Choć do mnie…
-Nie! –nagle wydarł się inny głos od którego cała ziemia zadrżała aż człek się przewrócił- Idź do mnie me dziecie!
Strażnik nie wiedział co się dzieje. Wstał najszybciej jak mógł i zaczął biec przed siebie. Omijał drzewa które wyglądały jak samo i biegł dalej przed siebie w mrok który się nie kończył. Ciągle oba głosy się przekrzykiwały a głowa zaczęła go niemiłosiernie boleć. Zakrył dłońmi uczy by nie słyszeć tych wrzasków i potknął się o wystający korzeń. Nie mogąc złapać równowagi. Padł na mokrą ziemię nie mając sił by wstać. Podniósł głowę by spojrzeć przed siebie. Wszystko zaczęło się rozjaśniać…wielkie światło zaczęło pochłaniać wszystko dookoła aż przed oczyma ujrzał zupełną jasność. Wszystko zaczęło się rozmywać…a przed oczyma nagle pojawił mu się sufit jego pokoju. Energicznie się podniósł dysząc ciężko. Nie mógł złapać oddechu. Rozejrzał się dookoła. To był ten sam pokój co wcześniej. Ten sam sztandar oparty o ścianę. Ten sam miecz i płaszcz rzucony na stół. Odetchnął z wielką ulgą i padł na poduszkę. Wziął skręta z paczki leżącej obok i zapalił go. Znowu poczuł kojący posmak ziela i rozluźnił mięśnie.
-Do stu chędożonych goblinów…
Mruknął wydychając opary ziela. Znowu się podniósł lecz powoli i przesunął na skraj łóżka. Rozciągnął się i wstał po czym podszedł do stołu na którym leżał jego płaszcz i miecz schowany w pochwie. Spiął guzik na szyję. Rękojeść znowu znalazła się przy jego sercu. Spakował resztę skrętów, wziął sztandar po czym wyszedł z pokoju. Klucz zostawił na ladzie a karczmarz który wyrzucał śpiących na ulicę spojrzał na niego.
-Jeszcze się dzień nie skończył a już opuszczasz przybytek?
-Jakoś nie mogę spać. Po za tym musze jeszcze daleką drogę przebyć.
Mruknął wychodząc z karczmy. Na ulicy panował mrok. Jedynie pod małymi latarniami dającymi małe światło dało się zobaczyć ćmy zbierające się pod świecą. Rozejrzał się wypatrując czy nikt nie spaceruje po nocach…odruchowo. Skierował się w kierunku najbliższej bramy która była cały czas otwarta. Jeden ze strażników zagrodził mu drogę.
-Stój! Dokąd idziesz?
-Jak to gdzie? Przed siebie…
-Tak...mhm…jednak mogę wiedzieć czemu w nocy opuszczasz miasto?
-Do Sardes zmierzam.
-To faktycznie kawał drogi. Jeśli zboczysz z trasy idąc do wioski Kyln zahaczysz o sprzedawcę koni.
-Dzięki za informację. Żegnaj…
Machnął ręką od niechcenia i wyszedł na przedmieścia miasta. Tutaj również panował względny spokój i tylko na drodze prowadzącej do bramy stały latarnie. W bocznych uliczkach za to panowała totalna ciemność lecz było tam cicho. Widocznie on jedyny przemierzał teraz przedmieścia a przynajmniej tą część. Minął ostatni budynek przedmieścia i znalazł się na trakcie szedł pośród dzikich pól, takich samych jak podczas drogi z wąwozu do miasta. Jednak po dłuższej wędrówce znowu znalazł się na skraju Wielkiego Lasu. Widząc mrok panujący przed nim przypomniał mu się koszmar. Zrobił krok i…stanął. Przełknął ślinę patrząc jeszcze raz mrok. Miał wątpliwości…czy to co śnił to czasem nie ostrzeżenie czy po prostu jego wymysły. Spojrzał na wszelki wypadek za siebie. Było tam ciemno i nie wyczuwał niczyjej obecności.
-A tam…raz się żyje…
Mruknął i przekroczył granice lasu po czym ruszył dalej traktem uważnie rozglądając się dookoła. Las wyglądał inaczej niż w jego śnie więc trochę go to podniosło na duchu ale jednak żałował decyzji pójścia nocą. Chciał się już wycofać ale jednak…coś mu mówiło żeby szedł dalej. Wyciągnął bezgłośnie miecz z pochwy by poczuć się bezpieczniej i szedł dalej mocno ściskając i sztandar i miecz. Niespodziewanie znalazł się na jakieś polanie. Zaskoczony tym rozejrzał się dookoła. Wszędzie były wypalone drzewa. Nie wiedząc co tu się stało jeszcze ostrożniej poszedł przed siebie. Każdy krok stawiał tak jakby miał by to być jego ostatni w życiu. Po takiej długiej wędrówce doszedł na środek polany gdzie stała kamienna tablica.
-A to co?
Mruknął i wbił sztandar w ziemię. Wyjął zapalniczkę z kieszeni i poświecił na tablicę. Było tam napisane „Dla pamięci dzielnych Czarnych Rycerzy którzy w tym miejscu pokonali królową pająków ratując okoliczne wsie i miasta”. Niżej miał wyryte imiona i nazwiska owych bohaterów. Teraz już zrozumiał czemu to wszystko było wypalone. Zniszczyli jej legowisko by potem na otwartym polu stoczyć z nią walkę. Tym czasem coś wpatrywało się w niego między drzewami swymi czerwonymi ślepiami. Podnosząc się zauważył to. Cofnął się do sztandaru powoli. Tym czasem par oczu było jeszcze więcej. Przeklął w myślach to, że wyruszył w nocy i mocno ścisnął swój miecz. Wataha stworów zaczęła się zbliżać do niego. Były to wielkie, masywne, futrzane stwory zwane Krwistopsami. Nazwę zawdzięczają temu, że są podobne do psów oraz są bardzo krwiożercze. Człek o tym wiedział i gdy go otoczyły skwitował to wszystko dwoma słowami „jestem w gównie”. Rzekł to w myślach wściekły na siebie ale cóż…musiał stoczyć te walkę. Cały czas zataczał koła uważając by któryś ze stworów nie zaskoczył go atakiem od tyłu
-No! Który pierwszy? –zawołał prowokując każdego z nich.
Nagle przed niego wyszedł największy z Krwistopsów który zdawał się być samcem alfa. Warknął na niego wściekły najwidoczniej tym, że wszedł na jego terytorium. Strażnik skupił swoją uwagę na nim czekając na zrobienie uniku. Stwór wyskoczył lecz z oszałamiającą prędkością nie dając człekowi szans na zrobienie uniku. Zdążył jedynie zblokować jego ostre jak brzytwa pazury mieczem jednocześnie unikając zupełnego przygwożdżenia przez przeciwnika. Morda samca alfa starała się dosięgnąć Strażnika lecz ten mieczem zapierał się nie dając mu szans by się zbliżył. Miał wolną jedną rękę. Sięgnął więc do kieszeni po zapalniczkę i uwolnił ogień starając się podpalić stwora. Ten nie spodziewając się takiego zagrania starał się odskoczyć lecz tym razem odsłonił się całkowicie co wykorzystał człek wykonując pchnięcie niczym szermierz. Fontanna krwi trysła w jego twarz a czerwony płyn dostał mu się do ust i wlatując przez gardło głębiej. W tym momencie znowu zaczął słabnąć lecz nie mógł się opanować. Tęczówki jego znowu zaczęły znikać a on sam padł na kolana puszczając miecz. Spojrzał się tylko na pozostałych członków watahy zbliżających się do niego. Wszystko zaczęło mu się rozmazywać aż…zrobiło mu się ciemno przed oczyma…

C.D.N

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
www.reddragonjaroslaw.pun.pl www.udc.pun.pl www.sunnycraft.pun.pl www.glupawka.pun.pl www.naszeswinkimorskie.pun.pl